Kiedy galarem dobijamy do burty, Felix stoi na mieliźnie trzeci tydzień, 12km w górę Odry od Kostrzyna, pośrodku rzeki. Nurt stanowczo oplata smukłą wełną czarne, zwaliste cielsko pchacza. Załogantów jest trzech, ale właściwie dwóch, gdyż bosmanowi rozstroiła się głowa od tego bezruchu w nurcie; od rozstrojonej głowy złamała mu się ręka – dzięki tej ręce mógł zdezerterować do domu. Dwóch załogantów to obowiązkowe minimum do stałej opieki nad taką jednostką w trasie… No, bo formalnie rzecz biorąc, to cały czas są w trasie; formalnie rzecz biorąc, każdy kolejny, nieruchomy dzień jest zwyczajnie opłacanym dniem zwyczajnej żeglugi. – Kogóż obchodzi (przeklęty Niebieski Armatorze!), że tym razem trasa zatrzymała się w nabrzmiałej, upalnej stopklatce; że od tygodni kadr się nie przesuwa, donikąd nie płynie, tylko wylewa w głąb – powoli kłębiąc się fraktalnie, coraz bardziej paranoicznymi strużkami. W głąb kadru, w głąb krajobrazu, w głąb głów. Każdego dnia kapitan ze sternikiem patrzą na linię średniego poziomu wód, rysującą się górnym skrajem gęstego, pożółkłego pasa na łodygach trzcin, zazwyczaj podtopionych. Pas ciągnie się wysoko ponad wodą. Czasem może minimalnie wyżej, czasem odrobinę niżej, albo może tylko się wydaje.
– Popatrz, kurwa, ile brakuje! – pokazuje Zbyszek (kapitan). Faktycznie, brakuje sporo; w jego oczach musi to być istny uskok, jakieś zarwanie w samej strukturze czasoprzestrzeni. Ale mierników zatrzymanego świata jest więcej: – Tu, tą, kurwa, wyspę, o, co mamy po tamtej stronie, jak nas już nie puściło, o, tamtą wyspę, co widzisz, to kurwa, jej było widać tylko końcóweczkę, wiesz? tylko o, taki o, mały zarysik. A popatrz, kurwa, ile jej widać teraz. To jest wyspa taka, że namiot byś rozpierdolił i spokojnie byś se tam, kurwa, w namiocie, kurwa, spał, kurwa, wędka obok, i pierdolił w dupę!
Trzeba wrócić pamięcią do czasu, gdy Feliks pojawił się na naszym szlaku kilka tygodni wcześniej, jeszcze przed startem Laboratorium. Pchacze to statki operujące w sposób przeciwny do holowników, ten zaś pchał po Odrze dwoma barkami kolosalne części okrętowe: ze Stoczni w Kędzierzynie-Koźlu do portu w Szczecinie – stamtąd ładunek miał ruszyć dalej, transportem morskim aż hen, do Afryki. Tego czerwca poziom wód spadł jednak tak nisko, że Odra stała się nieżeglowna dla jednostki z prawie półtorametrowym zanurzeniem. W kryzysowej sytuacji załoga zdecydowała się zawinąć do pierwszego możliwego portu, przeczekać tę „rzeczną suszę” – los chciał, że tym portem okazała się nasza macierzysta „piracka przystań” – Cigacice – gdzie stacjonujemy Statkiem Kultury. Już sama nasza barka swymi rozmiarami sprawia w kameralnym, cigacickim kontekście spore wrażenie, jednak zmieniła się w rzeczną łupinę, kiedy majestatyczny korowód przybił do nabrzeża tuż obok, niosąc wiatr wielkiego przemysłu na zamorskie kraje. Barki z załadunkiem – jak wanny dla olbrzymów z jakiegoś industrialno-baśniowego świata; złożone w nich części imaginowały maszty potężnych okrętów, budowanych w posejdonowych stoczniach… Kiedy później, by nagrywać muzykę silników, zszedłem do maszynowni Bizona (Bizony to popularny od lat 60-tych typ polskich pchaczy, budowany do lat 80-tych), naszpikowanej rurami, miernikami i wajchami, bez krzty elektroniki, poczułem na spoconych plecach duszny ciężar całej rewolucji przemysłowej.
Z załogą poznaliśmy się jeszcze pierwszego wieczoru. Akurat wykonywaliśmy na statku drobne prace remontowe i jakoś tak naturalnie, po sąsiedzku się potoczyło: po godzinie zwiedzaliśmy Felixa, zachwyceni jak dzieci. Szybko dało się odczuć, że mamy do czynienia z prawdziwymi wilkami rzecznymi, co z niejednego ruczaju wodę żłopali, a na statkach zęby zjedli: pierwszą oznaką był grill, sklecony z miednicy, stołka i wózka z supermarketu, który pożyczyliśmy na kolację, jako, że tak dobrze wyposażonymi wodniakami nie jesteśmy; drugą – sążnisty, marynarski opieprz od kapitana za rekreacyjne łupanie w bębny po tejże kolacji. Byli zmęczeni całodniowym upalnym rejsem w „tej metalowej konserwie” , do tego dokładała się drażniąca niepewność: ile przyjdzie im tutaj bezczynnie czekać?
Ale drugiego wieczora Tomek (sternik) z bosmanem (którego imienia nie pamiętam) siedzieli już u nas przy piwku i gitarze. Łazili po Anie (tak miała na imię barka, jeszcze zanim stała się Statkiem Kultury), między instrumentami i sprzętem nagłośnieniowym, słuchając o pomyśle na pływający dom kultury, z zaciekawieniem chyba wcale nie dalekim od tego, które rozpalało nas na Felixie. Wilki rzeczne i szczury kultury. Myślę, że te wzajemne, dyskretne iskrzenia krzesało podobne wrażenie egzotyki nieznanych mechanizmów, kiedy jako dziecko chciałbyś wsadzić łeb do uruchomionej pralki, żeby wreszcie sprawdzić „jak to jest” – nie tyle w sensie własnego przeżycia, ile bezpośredniego odczucia jak to działa. Drugiego wieczoru siedzieliśmy już razem przy piwie i bębnach, a bosman dorwał się do statkowej gitary i uczył mnie chwytów do szanty o starym brygu…
Efektu tej nauki można posłuchać klikając >>TU<<
Po tygodniu postoju w Cigacicach armator powiadomił załogę Felixa, że spod Wrocławia idzie fala. Fale rzeczne, długie na kilometry, puszcza się z tzw. zbiorników retencyjnych, regulujących poziom wód – rzeka potrafi się podnieść o kilkadziesiąt centymetrów, a statki mogą na takiej fali „surfować” nawet cały dzień, przemierzając odcinki, na których w innym wypadku byłoby dla nich zbyt płytko. W przeciwieństwie do początkowego nastawienia, marynarze niezbyt ucieszyli się z takiego obrotu sprawy. Przez te kilka dni Tomka zdążyła wyraźnie zauroczyć cigacicka aura pirackiej ostoi, z jej klimatycznym, industrialnym, podupadłym portem (niegdyś stanowiącym ważne miejsce przeładunkowe dla węgla z Katowic), z pulsującym imprezowym życiem barem w pobliskiej przystani i z szaloną barką pod banderą idei pływającego domu kultury niezależnej; spodobały się sternikowi takie płatne, przypadkowe wakacje i nie kwapił się do powrotu w trasę. Zbyszek miał zgoła inne powody frasunku: później, zatknięty już, niby maszt okrętowego wraku, w sam środek Odry między Krosnem a Kostrzyniem, opowiadał mi do mikrofonu, że od początku nie wierzył w prognozy armatora, jakoby fala na tyle była duża, iżby miała bezpiecznie ponieść pchacza przez mielizny ledwie dychającej rzeki. Służba jednak nie drużba, a armator – nie Cyganka; decyzja z góry poszła, żeby płynąć, więc popłynęli. Monstrualna stalowa procesja mozolnie znikała za zakrętem u wejścia do kanału portu, goniły ją po wodzie melancholijne odpryski słonecznych promieni, a my zostaliśmy przy nabrzeżu w naszej łupinie kultury, pewni, że więcej się nie spotkamy – tak zakończyłaby się większość normalnych historii.